6.07.2015 r. zespół w składzie Tomasz S., Stanisław, Tomasz R. Damian i Karol zdobyli gruziński Kazbek (5033 m)
Poniżej przedstawiamy relację z wyprawy.
Wyprawę na Kazbek podjęliśmy w pięcioosobowym składzie: Tomasz i Stanisław Rapczuk, Tomasz Siedlak, Karol Kawałko i Damian Madej. Całość przedsięwzięcia zorganizowaliśmy we własnym zakresie. Naszą ekspedycję rozpoczęliśmy od wylotu z Warszawy do Tbilisi, skąd mieliśmy transfer Drogą Wojenną do punktu wypadowego w Stepancminda. Z wcześniej umówionym kierowcą dotarliśmy na miejsce około południa i tego samego dnia ruszyliśmy w trasę by wieczorem dotrzeć do rzeki, nad którą rozbiliśmy nasz pierwszy biwak (3000 m n.p.m.). Po pierwszej nocy wstaliśmy około godziny szóstej i ogarnęliśmy obóz przy rewelacyjnej scenerii, wynurzającego się słońca z nad zachmurzonej doliny. Ruszyliśmy w trasę, na samym początku której do przebycia mieliśmy rwącą rzekę. Przejście na drugi brzeg dokonaliśmy po długim wyglądaniu stosownego miejsca. Mimo starannie wyszukiwanego fragmentu i długiej wędrówki do górnej części rwącego potoku, napotkaliśmy pierwsze straty w postaci porwanego przez bystrą wodę kija. Siła lodowatej, pędzącej masy wody z bryłami lodu, była tak ogromna, że dodatkowo ustawiane przez nas głazy, nurt wody zabierał w przeciągu kilku sekund na kilkanaście metrów niżej. Mimo problemów wszyscy bezpiecznie dotarliśmy na drugi brzeg i podążaliśmy w kierunku lodowca. Przed samym lodem uzbroiliśmy się w niezbędny sprzęt i połączeni liną ruszyliśmy przez lodowiec skryty mgłą. Początkowo trasę pokonywaliśmy całkowicie na wyczucie, jednak po pół godziny na świeżym śniegu ukazały nam się ślady, po których dotarliśmy na drugą stronę. Po drodze mijaliśmy kilka większych, widocznych szczelin oraz dwie całkowicie niewidoczne, skryte pod świeżą warstwą śniegu. Za plecami towarzyszyła nam inna ekipa, całkowicie ufająca naszej sugestii prowadzenia trasy. Po bezpiecznym dotarciu do stacji Meteo (schronisko Betlemi), najwyżej usytuowanego budynku w całej Gruzji (3653 m. n.p.m.) zrobiliśmy dłuższy postój na liofilizjaty. W schronisku zgłosiliśmy nasz plan wyprawy (spisane dane z paszportów). Wysokość powoli dawała się we znaki. Po zregenerowaniu sił ruszyliśmy w dalszą trasę przez rumowisko, by dotrzeć pod Biały Krzyż, gdzie na morenie rozbiliśmy drugi obóz (3840 m n.p.m.). Warunki pogodowe dopisywały. Następnego dnia wcześnie rano zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy wyżej. Trasa dość niebezpieczna, prowadzona pod nieustannie opadającymi głazami. Lawiny kamienne, przy silnej operacji słońca, schodziły jedna po drugiej. Trzymając się w miarę możliwości lewej strony, bez przerwy obserwowaliśmy ściany i w razie potrzeby przyspieszaliśmy tępa chcąc uniknąć kontaktu z opadającymi z zawrotną prędkością kamieniami. Czujność musieliśmy również zachować z powodu dalszego poruszania się kolejnym lodowcem. Spięci liną kroczyliśmy na Plateau, gdzie planowaliśmy kolejny nocleg. Po drodze mijaliśmy mnóstwo mniejszych lodowych szczelin oraz trzy większe, które z niezwykłą czujnością przekraczaliśmy po lodowych mostkach. Na trasie mijaliśmy, także potężne seraki, których ominięcie ewentualnego zasięgu spadania było wykluczone. Jedyna trasa wiedzie tuż pod dwiema wielotonowymi bryłami lodu, które w majestacie słońca mijaliśmy w szybkim tempie. Po dotarciu na miejsce zastaliśmy rozbite dwa namioty. My jednak postanowiliśmy wejść tego dnia wyżej. Ruszyliśmy więc w dalszą trasę, jednak po godzinnej wędrówce okazało się, że z powodu zbyt otwartej przestrzeni oraz przeraźliwie silnego wiatru zmuszeni byliśmy zejść do miejsca, gdzie wcześniej napotkaliśmy namioty. Zmęczenie i wysokość dawały się we znaki. Ból głowy sprawiał, że zwykłe wykopanie placu w śniegu, pod namioty, sprawiało niesamowite problemy. Mimo wszystko, tego dnia udało nam się rozbić trzeci obóz i przenocować na wysokości 4350 m n.p.m. Następnego poranka przez szóstą rano, po wcześniejszym zagotowaniu wody i lekkim śniadaniu, wyruszyliśmy w pełnym składzie na atak szczytowy. W plecaki spakowaliśmy wyłącznie niezbędne przedmioty. Pozostały bagaż pozostawiliśmy w namiotach. Pogoda według wszystkich prognoz do południa miała być rewelacyjna. Podejście na szczyt to ciągłe trawersowanie zbocza. Spięci liną i wyposażeni w cały niezbędny sprzęt, powolnym tempem zdobywaliśmy górę. Niestety warunki pogodowe ulegały ciągłemu pogorszeniu. Na pięćdziesięciometrowym dystansie liny, idąc jako pierwszy z powodu mgły nie widziałem ostatniego członka zespołu. Warunki atmosferyczne pomimo wcześniejszych zapewnień ulegały ciągłemu pogorszeniu. Mimo wszystko dotarliśmy do legendarnej, czterdziestometrowej ściany lodu, którą pokonaliśmy bez użycia śrub lodowych. Posługując się wyłącznie czekanami i zawierzając los wiązaniom w rakach, weszliśmy pełnym składem na szczyt, gdzie przez moment specjalnie dla nas wyszło słońce. Niestety z powodu zalegających chmur dalsze widoki zostały ograniczone. Po krótkiej sesji fotograficznej oraz chwili kontemplacji ostrożnie ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety z powodu silnego wiatru i ograniczonej widoczności trasę pokonywaliśmy bez wcześniej naniesionych śladów. Kierując się wyłącznie skupieniem i wyczuciem schodziliśmy w dół. Po dłuższej wędrówce, trawersując zbocza dotarliśmy do przełęczy nad Plateau, gdzie widoczność znacznie się polepszyła. Wierzchołek szczytu nadal jednak pozostawał pod chmurami. Na śnieżnej pustyni widoczne były nasze namioty. Gdy dotarliśmy do nich, po krótkim odpoczynku zaczęliśmy zwijać obóz z nadzieją na dotarcie tego samego dnia do Białego Krzyża. Niestety z powodu nieuwagi (otwarcie obu wejść w namiocie jednocześnie), wiatr poderwał cały namiot wraz ze sprzętem w nim schowanym do góry. Po kilku sekundach nasz ,,dom” przemieścił się kilkaset metrów dalej, w głąb lodowca. Ruszając za nim po drodze zbieraliśmy wszystkie przedmioty, które wypadały z niego. Po godzinie poszukiwań, udało się zebrać większość rozsypanych rzeczy oraz sam namiot. Jak się okazało, stelaż został połamany. Następny obóz rozbić mogliśmy dopiero po remoncie konstrukcji lub spać w pięcioosobowym składzie w namiocie dwuosobowym. Nad problemem postanowiliśmy skupić się niżej i spakowaliśmy bagaż, spięliśmy się liną i ruszyliśmy przez lodowiec w dół. Szczeliny które wcześniej pokonywaliśmy po lodowych mostkach, zmuszeni byliśmy przeskakiwać. Silna ingerencja słońca, zmodyfikowała nam nieco drogę powrotną. Przy pełnym skupieniu pokonywaliśmy napotykane trudności, by skrajnie zmęczeni dotrzeć do Białego Krzyża. Tam dzięki taśmie, drucie i sznurkowi, które przy sobie mieliśmy, usprawniliśmy namiot. Niestety po ciężkim dniu byliśmy zmuszeni przenocować we trzech na dwóch karimatach (jedna się nie odnalazła). Przed północą obudziły nas przeraźliwe grzmoty i błyskawice. Nasze namioty zabezpieczyliśmy wcześniej sporą ilością kamieni, mając jednak świadomość rozbicia ich na niewielkiej grani, przy metalowym krzyżu, wszyscy oczekiwaliśmy końca burzy. Wiatr targał uszkodzoną konstrukcją, deszcz natomiast walił ze wszystkich kierunków. Po niespełna godzinie, burza ustała. Deszcz jednak w dalszym ciągu padał. Rano po przyrządzeniu śniadania oraz spakowaniu bagażu, ruszyliśmy w kierunku stacji meteo z planem nocowania przy rzece. Rozchodzona ścieżka wśród głazów w dwóch miejscach została zmieciona przez sporej wielkości, lawiny skalne. Krocząc przez świeżo osunięty muł zmieszany z kamieniami i kilku tonowymi głazami dotarliśmy bezpiecznie do stacji, gdzie ponownie uzbroiliśmy się w sprzęt i ruszyliśmy przez lodowiec. Niestety deszcz nie ustępował tak więc po dojściu do rzeki padła propozycja zejścia na sam dół. Po burzy i silnych opadach deszczu, poziom rzeki podniósł się a przejście na drugi brzeg stało się znacznie bardziej skomplikowane. Nad wodą spotkaliśmy wcześniej poznanych ludzi ze Słowacji, którzy nocowali także na Plateau. Z ich relacji wynikało, że także nasz drugi namiot o mało nie został porwany przez silny wiatr. Podczas naszego ataku szczytowego, para uratowała go i zabezpieczyła przed wywianiem. Podziękowaliśmy za przysługę i ruszyliśmy w deszczu w dalszą drogę. Na trasie mimo złej aury pogodowej minęliśmy kilka osób kroczących do góry. Część z nich zrobiła sobie jednodniową wycieczkę do lodowca. Po dotarciu na sam dół, przemoczeni i przemarznięci oczekiwaliśmy transportu na nocleg do Gori. Z powodu dość błyskawicznego zdobycia szczytu mieliśmy jeszcze pięć dni na zwiedzanie Kaukazu, podczas których odwiedziliśmy miejsca od granicy z Turcją i Armenią po granicę z Azerbejdżanem i Rosją. W kwestiach transportu, noclegów i zaopatrzenia w kartusze z gazem na wyprawę, skorzystaliśmy z usług Litwinki mieszkającej w Gruzji (rozmawia po polsku). Wraz z mężem, szwagrem i zapleczem innych osób, kompleksowo służy pomocą. Orientacyjne ceny: 100 euro za dzień wypożyczenia auta terenowego z paliwem i kierowcą (robiliśmy dziennie ok. 300 km), noclegi ok. 30 zł/os.