ZAMARŁA TURNIA, CZYLI JAK PORWALIŚMY SIĘ Z „MOTYKĄ” NA SŁOŃCE

15/06/2015 | Działalność

a później bawiliśmy się na „Festiwalu Granitu”

Motyka to tatrzański klasyk wspinaczkowy na legendarnej, południowej ścianie Zamarłej Turni. Prawie wszystkie wyciągi tej drogi wycenione są wysoko, bo na V, a nawet V+, dlatego miała być zwieńczeniem naszych manewrów na Zamarłej. Wczesna pora roku (początek czerwca) i niedawne (sprzed kilku dni) opady śniegu sprawiły jednak, że podejście pod ścianę bez podstawowego sprzętu zimowego, stanowiło większe wyzwanie niż sama wspinaczka. Dlatego zamiast rozgrzewkowych „Lewych Wrześniaków” wycenionych na maksymalnie IV ruszyliśmy na pierwszą z brzegu „Motykę”.

Naszą bazą wypadową było schronisko Pięciu Stawów. Dojście pod ścianę ze schroniska zajmuje około 2 godzin. Przy panujących upałach tego dnia i z pełnym oprzyrządowaniem (szpej, liny, buty, woda ect.) już stanowiło to niezły wyczyn (ból w nogach czuję jeszcze teraz), a przecież zabawa miała dopiero się zacząć. Pomimo długiego weekendu ściana nie była oblegana przez amatorów wspinaczkowego szaleństwa, dlatego po zaszpejeniu się od razu ruszyliśmy do góry i co tu dużo mówić,  całą drogę pokonaliśmy bez specjalnych trudności. Wylezienie na wierzchołek zajęło nam około 3 godzin, przy czym nie szczędziłam sobie długiego podziwiania widoków na stanowiskach.

Droga Motyki, opisywana jako droga o dużej urodzie, nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia, natomiast wspinaczka sama w sobie, przestrzeń dookoła i krajobrazy to już przygoda górska najwyższych lotów. Trochę podbudowana swoimi ogólnymi umiejętnościami wspinaczkowymi i trochę rozczarowana urodą zachwalanej drogi z umiarkowanym entuzjazmem szykowałam się a kolejny dzień górskich wrażeń.

Drugiego dnia podreptaliśmy wydeptanym już nieco w śniegu szlaczkiem prosto pod główną ścianę Zamarłej Turni. Naszym celem stał się, ostatnio bardzo popularny „Festiwal Granitu”, stanowiący kombinację najciekawszych wyciągów kilku różnych dróg. Tego dnia również nie było zbyt wielu chętnych na „łojenie” ściany i po krótkiej pogawędce z sąsiadami idącymi na Klasyczną ruszyliśmy do góry. Pierwszy odcinek drogi prowadził rzeczywiście bardzo ładnym zacięciem Komarnickich. Duże, monolityczne zacięcie wyprowadzające na trawiasta półkę dodawało wręcz pewności siebie. 

Niestety to moje przechwalanie się w tym miejscu się kończy ? bo oto przede mną pojawił się słynny trawers Zamarłej Turni, dodam, że to trawers nie do przeskoczenia, a nawet nie do wspinania! no bo jak tu się wspinać w poprzek ściany?! Ostatecznie ściana puściła, ale walka z jej kluczowym fragmentem zajęła mi blisko godzinę i pozbawiła wcześniej wyrosłej, jak grzyby po deszczu zuchwałości.  Trawers nadwyrężył mocno moje siły psychicznie, ale nie na tyle żebym na niego sobie trochę nie pomstowała ? a z drugie strony na tyle mocno, że nie miałam odwagi powiedzieć, że jeszcze tu wrócę ? Trawers obył się bez lotów i wahadeł, są one groźne nawet bardziej dla tego wciąganego niż prowadzącego, odradzam każdemu, chyba że ktoś właśnie życzy sobie takich wrażeń. Mój świat jest pionowy i oby było w nim jak najmniej takich poprzeczek, ale jeśli się zdarzą to wiem, że jestem w stanie je pokonać ? W końcu to cudowna, górska przygoda.

Gosia

ps.  Na koniec istotny drobiazg, obie drogi w całości poprowadził mój wspaniały mąż Przemek, a mój wkład w zdobycie południowej ściany Zamarłej Turni był logistyczno-organizacyjno-towarzyski  ?