Materiał jest relacją z wyprawy Marty i Krzysztofa Kołodziej zaprezentowaną przez Martę na spotkaniu szkoleniowo-integracyjnym członków Klub w dniu 11 stycznia 2020 r .
Witamy Was wszystkich serdecznie. Chcielibyśmy podzielić się dzisiaj z Wami naszymi spostrzeżeniami z naszej wielkiej przygody, jaka miała miejsce w zeszłym roku w Himalajach w październiku od 12 do 3 listopada. Nigdy nawet nie pomyślelibyśmy, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę z górami, że będziemy mogli zobaczyć na własne oczy te najwyższe góry świata.
Celem naszym było wejście na Island Peak, którego niestety nie zdobyliśmy, głównie z powodu złych warunków atmosferycznych. Było to również pokłosie infekcji, które niestety dokuczały nam przez cały wyjazd. Ale do rzeczy. Swoją wyprawę zaczęliśmy planować już rok wcześniej. Już w styczniu kupiliśmy bilety lotnicze do Katmandu z przesiadką w Dubaju.
Cały treking w Nepalu organizowaliśmy sami. Jedynie w przypadku wejścia na Island Peak skorzystaliśmy z miejscowej agencji, z uwagi na obowiązujące przepisy – każdy szczyt powyżej 6 tys. metrów wymaga uzyskania tzw. permitu (koszt 125 usd). W Polsce załatwiliśmy wszystko to co się dało, a więc najpierw rozpiska trekingu dzień po dniu, uwzględniająca dni na aklimatyzację, rezerwacja na bookingu noclegów, zdjęcia, tysiące stron internetowych przeglądniętych w celu uzyskania praktycznych informacji.
Lecieliśmy linaimi lotniczymi flydubai, z przesiadką w Dubaju właśnie. Plusy – przystępna cena – 2800 zł, minusy – długi czas między lądowaniami. Chociaż, jeśliby się zastanowić, te właśnie długie międzylądowania pozwoliły nam w drodze do Katmandu i z powrotem do Pragi – na zwiedzenie Dubaju właśnie.
Po prawie 36 godzinach wylądowaliśmy w Katmandu. Mieliśmy to nieszczęście, że dzień wcześniej do KTM przyleciał Chiński prezydent i cała przestrzeń nad KTM była zamknięta. Więc krążyliśmy nad KTM czekając na swoją kolejkę na lądowanie ponad 1,5 h.
Z uwagi na to, że chcieliśmy, aby ten wyjazd był tzw. low budget, czyli po taniości, więc postanowiliśmy, że drogę w góry pokonamy nie samolotem do Lukli, lecz dżipem do Salerii, a stamtąd czekał nas 3 dniowy trekking do Namche Bazar. Koszt dżipa to 2000 rupii – czyli ok. 20 usd. Do pokonania z KTM do Salerii było 276 km, które jechaliśmy 11 godzin. Jeśli ktoś narzeka że w Polsce są złe drogi – zapraszam do KTM. Wskazówka – nie trzeba wcześniej rezerwować dżipa. Wystarczy rano udać się na tzw. dworzec z którego odchodzą wszystkie autobusy i dżipy, podejść do pana w okienku, który steruje odjazdami i już. On wskaże kierowcę i dżipa. Miejsce odjazdu – tzw. Ring Road, trzeba być wcześnie rano ok. 5.
Dlaczego 11 godzin? Czasami to był off road.
Zaczynamy trekking. Pierwszy odcinek Salerri – Nunthala – 21 km – 900 przewyższenia – 7,5 godziny. Przechodzimy przez przełęcz Taksindu – 3031 m n.p.m.
W każdej wiosce mijamy Stupy –– symbol oświeconego stanu Buddy. Mijamy również pierwsze wiszące mosty, dzięki którym znacznie skracało się drogę.
Drugi dzień trekingu – Nunthala – 17,5 km – 8 godzin – 1500 m w górę – 863 m w dół. Wbrew pozorom nadal pozostajemy na tej samej wysokości – ok. 2800. Tu zapada też decyzja, że pozostałą trasę do Namche, którą powinniśmy zrobić w jeden dzień rozłożymy na dwa dni. Po pierwsze zaoszczędzimy sił, po drugie pozwoli nam to na niespieszne maszerowanie i przyglądanie się życiu zwykłych Nepalczyków.
Trzeci dzień trekkingu – dochodzimy do Giat, gdzieś z boku zostawiamy Luklę. 18 km – 8 godzin – 8 metrów w górę i 1000 w dół. Kiedy patrzymy na mijające nas osły ciężar naszych plecaków maleje.
Mijane młynki modlitewne – w każdej wiosce można spotkać mniejsze lub większe.
Czwarty dzień trekkingu – to wejście do Parku Narodowego Sagarmatha i miejsce docelowe Namche Bazar.
Na moście sir Edmunda Hillarego – pierwszego zdobywcy Mt. Everestu. Odtąd zaczyna się prawdziwe podejście do Namche. Jeszcze tylko 3 godziny i odpoczniemy.
Namche Bazar – miasto, w którym można wszystko, w którym znajduje się najwyżej położony Irish Pub ze świetną muzyką.
Typowy w Himalajach Gest House – Lodga. Jedyne ogrzewane pomieszczenie to jadalnia, w której przesiadują wszyscy z uwagi na to, że tylko to pomieszczenie jest ogrzewane. I podstawa dobrej aklimatyzacji – hektolitry wypitej ginger leomon honey tea. Tu siedzieliśmy do późnych godzin wieczornych – rozmawialiśmy z nowo poznanymi ludźmi lub po prostu graliśmy w karty.
Od Namche Bazar spotykamy jaki – piękne potężne zwierzęta, które mogą transportować naprawdę ciężary Tu też po raz pierwszy wyłania nam się Ama Dabla. Z Namche ruszamy do Tengbosche
Po całym dniu trekking docieramy do Tengbosche – 3875 m. n.p.m.
Kolejny dzień trekingu do dojście do Dingbosche 4300 m.n.np. Tu zostaniemy na dwa dni z wyjściem aklimatyzacyjnym na 5 tys.
Dzień ten obfitował w wiele wzruszeń. Jak zapewne wiecie w tym roku przypadała 30 rocznica śmierci Jurka Kukuczki – w związku z tym fundacja im. Kukuczki postanowiła wyruszyć również w Himalaje, pod ścianę Lhotse na której zginął Jurek. Wyruszyły 3 grupy, a jednej z nich liderowała Cecylia Kukuczka. Dane nam było ponownie porozmawiać z Panią Cecylią – pierwszy raz spotkaliśmy ją na lotnisku w Dubaju – okazało się, że leci tym samym lotem. Tu podczas drogi do Dingbosche szłyśmy sobie razem i słuchałam jej opowieści o Jurku, o tym jak ona go pamięta, że jest tu już ósmy, ale chyba już ostatni raz, by być z nim w rocznicę jego śmierci. Bardzo to było miłe i na długo zapadnie w mej pamięci.
Po drodze mijamy porterów – nasze plecaki przy tym co nosili porterzy wydawały się śmiesznie małe.
Do Dingbosche docieramy już przy opadach śniegu. Kolacja, spanie – bo jutro czeka nas wyjście aklimatyzacyjne na pobliski szczyt Nangkartshang 5078 m.n.p.m. Plan zrealizowany, wyszliśmy powyżej 5 tys. Jutro ruszamy w stronę EBC z zamiarem dojścia do Lobuche.
Ruszamy w stronę EBC, w tle po prawej stronie na pierwszym planie zostawiamy nasz cel, który chcemy zrealizować za kilka dni – Island Peak
W drodze do Lobuche korzystaliśmy z licznym przystanków – nie ma jak to poleżeć sobie na połoninie himalajskiej. Tak naprawdę to był chyba najpiękniejszy dzień naszego trekkingu, czyste, bezchmurne niebo.
Po drodze mijamy Thukle. Zwróćcie uwagę na czas jaki potrzebny jest na przebycie 1 km – średnio wychodzi godzinę, idąc w górę.
Przechodzimy przez przełęcz Chukpi Lara Pass – przełęcz ta, to miejsce pamięci wspinaczy i szerpów, którzy zginęli próbując zdobyć Mt. Everest. Jest tu również czorten Scotta Fischera, jednego z uczestników tragicznej w skutkach wyprawy na Mt Everest w 1996 r.
Dochodzimy do Lobuche – 5030. Tu wpadamy na jedne z najgłupszych pomysłów, postanawiamy się wykąpać, szybko przychodzi nam za to zapłacić – na drugi dzień ledwo żyjemy, choróbstwo zaatakowało, musimy włączyć antybiotyki,
W drodze do Gorak Shep. Na pierwszym planie Pumori.
Docieramy do Gorak Shep, Krzysiek postanawia iść pod EBC, ja z uwagi na fatalne samopoczucie zostaje w lodgy. Baza była pusta.
W drodze powrotnej – ostatnie spojrzenie w stronę Gorak Shep, Everestu i wracamy do Dingboche, bo w następny dzień czeka nas wyjście do bazy pod Island Peak.
W Dingbosche w ramach odpoczynku wybieramy się do cukierni na przepyszne ciacho czekoladowe, w której odnajdujemy również polskie ślady obecności – beczka po polskiej wyprawie z 1974 r. na Lhotse, w której udział brali Andrzej Zawada i Andrzej Heinrich oraz Stanisław Latałło, który niestety zginął na lodowcu Khumby. Niestety chłopaki nie dotarli na wierzchołek, zakończyli wspinaczkę na 8250 m. Ciekawostka – do Nepalu jechali Jelczem 316.
W drodze do bazy pod Island Peak ponownie spotykamy Cecylię Kukuczkę. Kawałek za Dingboche umieszczono tablicę upamiętniającą tych, co polegli na południowej ścianie Lhotse.
Baza. O wyjściu na Island Paek powiem tylko tyle, że musieliśmy zawrócić z wysokości 5700 metrów. Dzień wcześniej i prawie całą noc padał mokry śnieg, który na graniach stworzył istne lodowisko. A że wspinaczka granią na Island Peak w dobrych sprzyjających warunkach trwa około 3- 4 godziny, tu ten czas niestety się wydłyżył. Zaczęły mijać nas zespoły, które podjęły decyzję o zejściu, informując nas że wyżej jest jeszcze gorzej. Po rozmowie z naszym szerpą i przedstawieniu nam zagrożenia już przy ewentualnym schodzeniu, podjęliśmy decyzję o odwrocie.
Po zejściu do bazy, przepak i powrót do Dingboche.
Po dotarciu do Dingbosche nocny odpoczynek i na drugi dzień przy zupełnie już innej pogodzie ruszamy niestety w drogę powrotną do Namche Bazar. Po prawej AD, po lewej himalajski klasyk Nuptse, Everest i Lhotse. I jeszcze raz spojrzenie na Dach Świata
Pomimo tego, że idziemy w dół – z poziomu 4200 na 3400 droga prowadzi często w górę – jak to w Himalajach, tutaj nic nie jest oczywiste
Dochodzimy do Namche, ale cały czas spoglądamy za siebie. Czy jeszcze je widać – te himalajskie kolosy? Widać, uff!
Jest i Namche. Dochodzimy już po zachodzie słońca. W Namche czekamy na naszych znajomych, którzy robili inną trasę. Dotarliśmy do Namche w niedziele, w środę powinniśmy być w Lukli, bo w czwartek rano mamy powrotny lot. Znajomi jednak przychodzą do Namche też wcześniej – i już we wtorek idziemy do Lukli, a w środę lecimy do Ramechap, a stamtąd autobusem do Katmandu. Nie było żadnych problemów z przebukowaniem biletu.
No tak, góry górami, ale trzeba zakończyć jakoś działalność wysokogórską – i oto najwyżej położony na świecie Irish ub 3445 m. Nie wiem jak wyposażenie tego baru tu wjechało, na jakach czy helikopterem. Chyba nie chcę wiedzieć.
W drodze do Lukli towarzyszy nam bezkres Himalajów. Wieczorem docieramy do Lukli, zmęczeni na maksa, ale szczęśliwi, bo wiemy, że już jutro wieczorem będziemy w Katmandu, w hotelu, z dostępem do ciepłej wody.
Jeszcze tylko musimy się z Lukli wydostać – pas startowy w porcie lotniczym najwyżej położonym – 2 880 m. Uważane za najbardziej niebezpieczne lotnisko, długość pasa startowego – 460 m, szerokość 20 metrów.
I jest nasz samolot – nerwowe uśmiechy i próba zażegnania stracha. Start naprawdę robi wrażenie. Samolotami tym oprócz pasażerów wozi się praktycznie całe zaopatrzenie na trasę do EBC. Stąd przepakowuje się towar na osły, konie, potem krowy i jaki. Żaden z lotów nie wozi tylko pasażerów.
Do Katmandu dotarliśmy w środę, więc mieliśmy ponad dwa dni na zwiedzanie. Na koniec więc pokażemy wam kilka kadrów właśnie z Katmandu. Lubimy być w nowych miejscach, dlatego wszędzie tam gdzie można chodzimy pieszo. To daje możliwość zaglądnięcia na czyjeś podwórko w cydzusłowie.
Typowe uliczki w KTM – uwierzcie mi, bez gps nie da rady. Jest ich tyle, że wystarczy skręcić dwa razy i już jesteś zgubiony.
W pierwszy dzień postanowiliśmy pójść do Świątyni Małp – jedno z najstarszych miejsc kultu religijnego w Nepalu. Swoją nazwę zawdzięcza *świętym małpom *żyjącym w północno-zachodnim skrzydle obiektu. Cały kompleks składa się ze stupy oraz kilku przybytków i świątyń sprzed 1500 lat. Tu, podobnie jak na stupie Bodnath, namalowane są wszystkowidzące oczy Buddy. Trzęsienie ziemi również tu wyrządziło ogromne szkody – zniszczone zostały m.in. bogate ornamenty architektoniczne i młynki modlitewne.
Świątynia robi ogromne wrażenie. Warto tam iść.
Drugi dzień to również piesza wycieczka do Świątyni Paśputinath – hinduistyczna świątynia uważana jest za najświętszą świątynię Śiwy (Paśupatiego) w Nepalu. Hinduistyczne święto Śiwaratri (Noc Śiwy) jest najważniejszą uroczystością obchodzoną w świątyni. Tylko wyznawcom hinduizmu pozwala się na wejście do świątyni. Odwiedzającym, którzy nie są hinduistami, pozwala się patrzeć na świątynię z drugiego brzegu rzeki Bagmati.
Miejsce to dla mnie było bardzo przygnębiające. Wzdłuż brzegów rzeki Bagmati, koło świątyni leży „Arja Ghat”, miejsce najpowszechniej używane do kremacji zmarłych w Nepalu w dolinie Katmandu. Widzieliśmy całopalenie zwłok – akurat dwóch – do następnej kremacji przygotowywane było następne ciało. Uciekałam stamtąd czym szybciej – nie czułam się tam dobrze.
Droga powrotna do hotelu – i jedna z wielu mijanych bram – sfastyka – symbol szczęścia. Następny dzień to wylot do domu, przez Dubaj. Mieliśmy okazję jeszcze raz trochę pochodzić w Dubaju i nawet wykąpać się w Zatoce Perskiej.